Blog
Tadeusz Konwicki – życiorys, który wystarczyłby dla kilku #GameChanger’ów
Przez ponad pół wieku towarzyszył nam jako analityk i surowy krytyk społeczny. Tworzone przez niego dzieła nie tylko definiowały, ale i kształtowały społeczeństwo. Sam pozostawał natomiast osobowością niepowtarzalną – we wszystkich swoich wcieleniach (a miał ich wiele) burzył dotychczasowe zasady i ustalał nowe reguły gry.
SPIS TREŚCI
Wyobraź sobie jednego człowieka, którego życiorys jest tak pełny, że można by nim obdarzyć kilku ludzi i żaden z nich nie mógłby powiedzieć: „Miałem nudne życie”. Jeśli przyjdą Ci na myśl postacie filmowe, np. z hollywoodzkich produkcji, przedstawię Ci realnego superbohatera, który do niedawna żył obok nas. Oto Tadeusz Konwicki.
Data urodzenia: 22 czerwca 1926 r.
Miejsce urodzenia: Nowa Wilejka (Litwa).
Znak zodiaku: Rak.
Data śmierci: 7 stycznia 2015 r.
Miejsce śmierci: Warszawa (Polska).
Główne wydarzenia z życia: Tu odpowiedź nie będzie taka prosta.
Bo wielcy liderzy doświadczają w końcu takiego momentu, który stymuluje ich do zmiany. A w życiu Konwickiego game changing moment zdarzył się nie raz.
Czy to scenariusz filmu akcji?
Jak normalny, zwykły chłopak, co rano wstaje i idzie do szkoły. Nie udaje mu się jednak jej skończyć, jak wcześniej innym dzieciakom – maturę zdaje już na tajnych kompletach. Nawet gdyby chciał kontynuować edukację, okupant nie daje takiej możliwości. Podczas wojny zarabia więc jako robotnik kolejowy i pomocnik elektryka w szpitalu w Nowej Wilejce. Mijają 4 lata i zostaje żołnierzem Armii Krajowej, biorąc udział m.in. w słynnej akcji „Burza”.
Po co jednak przytaczam te fakty z życia Konwickiego? Sam bohater pisał w latach 70-tych w swoim quasi dzienniku „Kalendarz i klepsydra”:
Przy kreowaniu biografii (…) różne mole książkowe uwypuklają z lubością autentyzm swoich faworytów. Mówią więc znacząco, że zanim autor wziął się do pisania, przedtem był robotnikiem, sprzedawcą jarzyn, fotografem, żołnierzem, urzędnikiem, więźniem i te de, i te pe. A ja wiem, że jeśli był wszystkim, to znaczy, że był niczym. Bo ja też chciałem być każdym i w końcu stałem się nikim.
Bo na tym pula aktywności Konwickiego się nie wyczerpała! Tuż po wojnie zajął się dziennikarstwem. W 1946 roku debiutował jako reporter i rysownik jednocześnie, by później zająć się korektą oraz redakcją techniczną w innych polskich tygodnikach. I wciąż czuł się „nikim”. Dlaczego? Bo mimo wielu aktywności, żadna z nich nie wynikała z jego marzeń. Istniejąca rzeczywistość uwierała go, pragnął zmiany, ale nie potrafił jej dokonać zajmując się tyloma rzeczami. Ta świadomość sprowadziła pierwszy moment, który wywrócił jego świat.
Błąd, który doprowadza do Game Changing Moment
Jak przystało na prawdziwego Game Changera, dążącego do wprowadzania zmian w istniejącym świecie, Konwicki chciał czegoś więcej niż szara powojenna rzeczywistość. W latach 50-tych wstąpił więc do PZPR, wierząc, że może zmienić polskie podwórko.
Będąc ideowym komunistą nie poprzestawał jednak wyłącznie na agitacji, np. poprzez tworzenie propagandowych utworów jak sławetne „Przy budowie”. Jako robotnik zaangażował się w budowę Nowej Huty.
Można mnie zapytać: słuchaj czy ty żałujesz tego okresu, zaangażowania? Nie wiem czy ja żałuję. (…) Błędy są czasem korzystne. Błędy człowieka wysubtelniają. Czynią go bardziej uważnego na otoczenie, na świat. Nie popada człowiek w demagogię, zadowolenie z tego, co sobie wymyślił (…). Błędy uczą nieufności do siebie i do świata. – wyznawał Konwicki Januszowi Andermanowi w filmie „Co ja tu robię?” z 2009 roku.
I ten błąd właśnie – zaangażowanie w socrealizm – był momentem prawdziwie przełomowym.
Chwila, w której zmienia się wszystko
Rok 1956. Odwilż październikowa. „Runęła moja nadpiłowana gałąź i ja razem z nią. Gruchnąłem o ziemię, aż zatrzeszczały kości. (…) Nade mną grzmiał październik (…) Ja leżałem bez ruchu oblizując krew płynącą z nosa. Zebrałem się około połowy 1957 roku. (…) jednej nocy z zadartą do góry głowa zrozumiałem, że nade mną jest niebo gwiaździste, a prawo moralne we mnie” [T. Konwicki, „Kalendarz i klepsydra”]. W tym właśnie momencie nasz #GameChanger poczuł, że musi zakwestionować istniejące status quo.
Rok 1966. Z Uniwersytetu Warszawskiego wydalony zostaje prof. Leszek Kołakowski. Tadeusz Konwicki staje w obronie kolegi, popada w niełaskę władzy i zostaje oficjalnie wydalony z partii.
Rok 1968. Konwicki po raz kolejny łamie obowiązujące normy i staje w obronie studentów sprzeciwiających się zdjęciu ze sceny „Dziadów” w reż. Kazimierza Dejmka. Od tej pory zostaje mu do publikacji tylko drugi obieg oraz wydawnictwa londyńskie. Paradoksalnie, rozwija skrzydła.
Czas na zmiany
Prawdziwy #GameChanger może działać dwojako – wprowadzać zmiany w branży, w której już działa, albo zapoczątkować innowacje na rynku dla niego nowym. Konwicki połączył te aktywności w jedną.
I tak w pisanych przez siebie książkach stał się zajadłym krytykiem socrealizmu i polityki ówczesnych władz. Za wydaną w Londynie „Małą Apokalipsę” został oznaczony „Premio letterario internationale Mondello”, najważniejszą międzynarodową nagrodą włoską za najlepszą obcojęzyczną książkę wydaną we Włoszech. To był jednak tylko początek. Konwicki pozostawił po sobie kilkadziesiąt książek, dzienników i felietonów.
Postanowił wejść także do nowej branży i wprowadzić w niej rewolucyjne zmiany. „Kino było nadzwyczajnym przeżyciem. (…) podświadomie, garnąłem się do tego tajemniczego, niezwykłego zjawiska” – wyznawał po latach. Jak zadebiutował? „Po prostu zaatakowałem Hagera i Kawalerowicza, że chce zrobić film. Myśleli pewnie: »Jak go sparło, to niech robi«”. I mimo lekceważących uwag, zrobił, od razu zwracając uwagę zarówno widzów, jak i krytyki.
Potem szedł już jak burza. Stał się jednym z najbardziej oryginalnych twórców polskiego kina. Po filmie „Ostatni dzień lata” uznano go za prekursora Nowej Fali. Nie powstał on jednak w łatwych warunkach.
Film był dla mnie przygodą. „Ostatni dzień lata” powstawał w męczarniach, prawie za własne pieniądze, w najbardziej prymitywnych warunkach. To był skandal towarzysko-artystyczny. Zdjęcia z ręki? To nie było wówczas przyjęte.
Nasz #GameChanger nie bał się zatem podjąć ryzyka w branży, której nie znał. A tym samym zmienił obowiązujące w niej reguły gry. Najpierw na polskim podwórku – przyczyniając się do powstania tzw. szkoły polskiej (co niejednokrotnie powtarzał zmarły niedawno Kazimierz Kutz) – następnie na arenie międzynarodowej.
„Ostatni dzień lata” odniósł bowiem międzynarodowy sukces. Film zdobył Grand Prix na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym w Wenecji. Konwicki otrzymał nawet list z Niemiec, w którym zaproponowano mu objęcie kierownictwa artystycznego w prywatnej wytwórni filmów. Propozycji tej twórca jednak nie przyjął. Miał wyznaczony cel, do którego skrupulatnie dążył. Filmy Konwickiego, produkowane w Polsce, miały stanowić spoiwo, które łączyło Wschód i Zachód po obu stronach żelaznej kurtyny.
Jego działanie było wariantem iście „robinsonowskim”. Jak wyznawał w artykule „Jak zostałem filmowcem” z 1964 roku: „po prostu udało mi się wyłudzić kamerę i trochę taśmy”. Jak pisała badaczka E. Patalas w 1966 roku „reżyser Konwicki to jedynie organ wykonawczy scenarzysty Konwickiego”. Bez jakiegokolwiek przygotowania filmowca, stworzył obrazy tak oryginalne jak „Salto” czy „Jak daleko stąd, jak blisko”. A „Faron”, do którego napisał scenariusz, otarł się o Oscara.
I pusta teraz bez niego kawiarnia…
„Mam ten taki niepokój, który odbija się na całokształcie mego życia” – wyznawał Konwicki w rozmowie z Przemysławem Kanieckim. I ten niepokój, z którego rodziła się chęć zmiany i uświadamiania sobie potrzeb własnych oraz innych sprawiła, że Konwicki odmienił nie tylko polską mentalność, ale wyznaczył nowe kierunki twórczości i myślenia na świecie.
Dlatego tak pusty jest dziś stolik w kawiarni Czytelnika na ul. Wiejskiej w Warszawie, przy którym zasiadał nasz #GameChanger, by dzielić się z przyjaciółmi swoimi myślami.