Greenwashing istniał nawet zanim Jay Westerveld wymyślił samo określenie. Wywodzi się ono od dwóch słów „green” (co w tym przypadku odnosi się raczej do ekologii i natury niż koloru) oraz słowa „whitewash” oznaczającego zarówno wybielanie jak i mydlenie oczu. Słowo to po raz pierwszy pojawiło się w 1986 roku w artykule tego dziennikarza, aktywisty i ekologa. Dla New York Times opisał on pozornie proekologiczne praktyki hoteli, które namawiały swoich gości do rzadszej wymiany ręczników.
Argumentem miała być dbałość o środowisko – mniejsze zużycie wody, energii, detergentów. Westerveld twierdził natomiast, że jedyne oszczędności, o jakie chodzi właścicielom takich przybytków, to te w ich kieszeniach.
Wydawałoby się, że praktyki, które zapoczątkowały piętnowanie jednego z największych grzechów marketingu przeszły do lamusa. Nic bardziej mylnego. W polskich hotelach podobne informacje dotyczące wielokrotnego użycia ręczników, zdarzają się do dziś.
Samo zjawisko istniało oczywiście zanim zostało nazwane. Pojawiło się, gdy na początku lat 70-tych prężnie zaczęły rozwijać się ruchy ekologiczne, a klienci zaczęli coraz świadomiej sięgać po produkty, które w jak najmniejszym stopniu szkodliwie wpływają na środowisko naturalne.
Jednym z pierwszych i chyba najbardziej kuriozalnych przykładów greenwashingu były wówczas reklamy koncernu naftowego Chevron. W reklamie z hasłem „People Do” Amerykańscy widzowie zobaczyli uroczą niedźwiedzicę grizzly, która zapada w zimowy sen, a gdy przychodzi wiosna przemierza wraz ze swoim potomkiem dziewicze zakątki Stanów Zjednoczonych. Jednocześnie, lektor wyjaśniał, że koncern wydobywał ropę zimą, by właśnie takie zwierzątka nie odczuły ingerencji człowieka w środowisko.
Oczywiście koncern słowem się nie zająknął, jaka jest skala tej działalności, czy faktycznie ma swoje uzasadnienie i jak wpływa na dbałość o ekosystem. W kampanii próżno też szukać informacji o tym, że generalnie przemysł paliwowy, wyjątkowo negatywnie wpływa na środowisko.